NaszeStworki

"nie zmienimy świata ratując jedno stworzenie ale świat bardzo się zmieni dla tego stworzenia"


#1 2019-11-25 08:48:47

andrus

Administrator

Zarejestrowany: 2010-02-13
Punktów :   

Rękopis znaleziony w ... stajni

Dama




– nie to nie żadna funkcja, pozycja czy tytuł tak się po prostu nazywam.
Właściwie to Damulka, tak ponoć zapisane w papierach ale niezbyt przepadam za tą formą bo... no cóż często wywołuje jakieś głupawe uśmieszki.

Dama, Damek, Damiątko, Damidełko... ty czarna wredna larwo!!!

Wcale nie jestem wredna – fakt, czasem coś mi zdecydowanie nie pasi i owszem, wyrażam wówczas swoje zdanie ale przecież chyba każdy ma do tego prawo – no nie?
I wcale że nie czarna!
Jestem … Stworzeniem.
Myślę więc jestem – tak to jakoś szło?
Czuję, pamiętam, cieszę się a nieraz martwię, czasem się boję, czasem boją się mnie, tęsknię, kocham(?)
Nad definicją tego ostatniego najczęściej debatują ci, którzy mają o nim najmniej pojęcia.
Specjaliści od psów nie rozróżniających kolorów, nie widzących w lustrze lub telewizorze, koni widzących wszystko dwa razy większe niż jest w rzeczywistości i innych, nie rozróżniających słów a jedynie ton głosu i emocje.
Zostawmy ich „pogromcom mitów” - tu i tak nic dla siebie nie znajdą.

Jestem więc koniem(?) a właściwie klaczą?

W moim świecie jest całkiem sporo znajomych koni – najróżniejszych.
Są 3 takie całkiem małe – szara, bardzo ruchliwa, o wdzięcznym imieniu Mazazel, czarna z białym krawatem Opuncja i biała w różne brudne plamy Pigi.
Jest spory tabunek mniejszych i większych wrzaskunów – zawsze się gdzieś spieszą i zamiast rżeć jak należy to dziwacznie ujadają.

Najdziwaczniejsze są te 3 co prawie zawsze stoją dęba – a nawet tak chodzą i biegają. Foka, Mysza i Sebek - ich źrebak znaczy.
Ja oczywiście również umiem stanąć dęba i w odróżnieniu od tych, których mój Mysz nazywa psami czy kotami robię to dość często aby lepiej wyrazić niektóre emocje – ale żeby tak chodzić zawsze (?!) to musi być okropnie męczące a przy tym chyba niezbyt bezpieczne ani mądre.
Tak więc jak widzicie wszystkie te stworzenia w moim świecie zostały podzielone nazwami na grupy – po co(?) - pewnie tak im się łatwiej określać.
Spróbuję trzymać się tych podziałów – choć nie bardzo widzę sens ale może Wam też będzie  łatwiej.
Są to  więc koty, psy, konie i ludzie.
Że niby więc ja jestem koniem?!

Koniem to może i jest Mandolina – ech ci ludzie, taką krzywdę już w papierach babie wstawić!

Mój świat – z moim Myszkiem, moim koniem Maniutką   (przekręcili imię na szczęście) i całą resztą znajomych – to całkiem spory kawałek terenu.
Trochę starego olchowego lasu, kilka brzeziniaków i sosnowych młodników, sporo fajnych trawiastych łąk – fajnych, bo jako nie koszone mają dla mnie (i niestety dla żarłocznej Mańki też) pełny wybór smacznych i potrzebnych ziół.
Jest też stary sad.
Wszystko zawsze dla mnie?
No nie całkiem – moi ludzie miewają co i raz jakieś dziwne pomysły.
A to że gdzieś tam będą robić siano a to mi owoców z sadu podbiorą a to że gdzieś im tam drzewa poobgryzałam – a to przecież nie ja tylko ta ruda Mańka!

Ale mój Myszek dzielnie broni moich interesów – czasem słyszę jak się kłócą bo on chce żeby nic przede mną nie grodzić.
Nieraz go trochę zakrzyczą ale i tak mam gdzie poszaleć jak przyjdzie chęć.
Zawsze tak było?

Niee – początki bywały trudne.





POCZĄTKI



Zacznę od Wielkiej Zmiany.

Ludzie twierdzą, że my, znaczy się konie, mamy doskonałą pamięć, że niczego nigdy nie zapominamy. Ale ludzie zawsze coś twierdzą, już tacy są.
Piszą o nas wiele książek, poradników, nieraz wręcz instrukcje obsługi – jak byśmy były co najwyżej rowerami albo czymś takim.
Zresztą podobnie mędrkują o psach czy kotach.
Chętnie spytałabym jednego z drugim – kiedy ostatni raz był koniem, że tak doskonale orientuje się w moich odczuciach?

Fakt – mam dobrą pamięć, może nawet bardzo dobrą.
Jak kogoś poznam, czegoś się nauczę, nie zapominam całymi latami.
Pamiętam te wszystkie fajne chwile, pamiętam też strach i przykrości.
W odróżnieniu np. od psów, które jakoś tak wyjątkowo szybko pojmują różne nowe sztuczki – ja muszę powtórzyć sporo więcej razy ale za to te gamonie, jak nie powtarzają czegoś przez miesiąc to potem jakby znów nie rozumiały i trzeba im klarować od nowa.
Fakt, powtórzone załapują prędzej ale w pierwszym odruchu...  stoi taki gamoń i słucha polecenia jak nie przymierzając świnia grzmotu.

O kotach w ogóle nie będę się wypowiadać bo są dziwne.
Czasem myślę, że one rozumieją wszystko doskonale ale najzwyczajniej w świecie mają wszystko gdzieś – ot po prostu mrrrauu, Ja Chcę i tyle.

Ta pamięć działa też niestety /lub stety jak kto woli/ również w drugą stronę.
Jak mnie coś przestraszy – bardzo trudno się potem „odczulić” zaś nie zasłużone krzywdy /czyt. utrata zaufania/ to bardzo poważna sprawa i czasem pokutuje latami a może nawet nieraz zostać na zawsze.

Zobaczcie takiego psiaka – przełaził pod pastuchem, ugryzło go, kwiknął i uciekł.
Głupi nie jest, wiedział, że dostał od drutu, ślepy nie jest, widzi go.
Przez dobry tydzień uważa i omija a potem zapomni, gdzieś leci, coś węszy – pstryk i znowu lament jaki to on biedny i skrzywdzony przez los.

Ja? Nigdy nie zapominam?

To nie tak – może zwyczajnie nie wszystko chcę pamiętać?
Pewnie, że doskonale wiem co to drut czy taśma z pastuchem i tak, nie raz i nie dwa mnie ugryzły – ale co mogę poradzić na to, że tuż za pastuchem jest najpiękniejsza i najsmaczniejsza trawa? Że ona tak cudownie pachnie?!

Oczywiście, że uważam – przechylam głowę, wyciągam szyję... czasem się nie uda no cóż, wkalkulowane w ryzyko.
Pamiętam jak dziś choć było to wiele śniegów temu – mój Mysz coś robił na tym najsmaczniejszym pastwisku, przegrodził mi go w połowie, nawbijał słupków, rozciągnął linkę, taką co gryzie robiąc Pstryk!
Oczywiście, że protestowałam - zawsze chcę być blisko i widzieć bo robi mnóstwo dziwnych i ciekawych rzeczy.
Często odkryje np. jakieś smakołyki zbierając gałęzie albo chociaż pogłaszcze, przytuli, fajnie być blisko.
Próbowałam go wymanewrować jak rozwieszał linkę i znaleźć się po jej właściwej stronie ale cholerny cwaniaczek dobrze uważał.
Tłumaczył się mętnie, że będzie tam wjeżdżał furgonem, że jeszcze mu się pod koła zamielę – zupełnie jak bym była głupia i nie wiedziała, że przed samochodem trzeba się odsunąć.
Albo jakieś tam, że znów urwę lusterko czy wyskubię siedzenie.
Oszczerca!
To przecież nie moja wina, że te głupie lusterka tak debilnie daleko odstają od furgonu i na dokładkę ledwie się trzymają drzwi – toż to silniejszy wiatr wystarczy wcale nie, że akurat ja trąciłam.
Albo to nieszczęsne siedzenie – po pierwsze zostawił otwarte okno, więc to jego wina a po zatem to pachniało tam owsem i tylko delikatnie skubnęłam żeby sprawdzić.

W każdym razie wygonił mnie, wjechał furgonem i coś tam robił a ja nawet nie mogłam zajrzeć bo ten wielki furgon wszystko zasłaniał.
Wreszcie skończył, wsiadł odpalił i wyobraźcie sobie, że był tak bezczelny, że zaczął odjeżdżać.
A mnie zostawił za linką!!!

Biegłam kawałek wzdłuż linki, wołałam a on nic – wykręcił i zaczął się oddalać – coraz szybciej!
Odbiłam w bok, zawinęłam po luku i nabrałam rozpędu prosto na linkę.
Wiedziałam, że jest Pstryk, że dziabnie  ale przecież mnie nie zatrzyma.
A niby co  miałam zrobić? Zostać? Sama?!

Bolało ale go dogoniłam. Zatrzymał się, trochę pozłościł ale wiem, że bardziej udawał.
Dalej już poszliśmy razem – trochę śmiesznie bo jechał powolutku i trzymał mnie przez okno za kantarek.
Ale byliśmy razem więc szłam bardzo grzecznie, dopasowując krok tak, żeby ani trochę nie szarpnąć.
Mój Myszek.

Ale miało być o początku....

Byłam małym źrebakiem i byłam gdzie indziej.
Byłam tam przez czas z jednym śniegiem a potem była straszna przyczepa i straszna jazda.
Byłam w niej sama i okropnie się bałam.
Gdzieś w trakcie urwałam kantarek, za który coś trzymało mnie w miejscu.
Ale i tak nie mogłam uciec. Nie mogłam się nawet obrócić a jazda trwała i trwała. Było głośno, śmierdziało i cały czas szarpało mną na boki.
Czy wszystko pamiętam?
A czy chcę to pamiętać?

Pozostało mi jedno – jak coś trzyma za kantarek i nie daje się ani trochę pociągnąć wpadam w przerażenie – to jest silniejsze ode mnie, po prostu Muszę się uwolnić – za wszelką cenę!
Choćby świat miał się skończyć.
Myszek mówi, że to się nazywa odsadzaniem i że niektóre konie tak mają i jeszcze, że trudno sobie z tym poradzić.
Phy – jemu trudno a co ja mam powiedzieć?!
On na widok szerszenia rzuca wszystko i ucieka, twierdzi, że to jakiś uraz z dzieciństwa i że wpada w bezrozumną panikę.
Widzicie, byle szerszeń co to go można zdzielić ogonem albo nawet przymierzyć dobrego kopa.
Ciekawe co by powiedział jakby tak jego uwiązali w ciasnej, ciemnej i telepiącej się przyczepie – może wtedy podyskutowalibyśmy o urazach?

Tak więc jak widzicie ta moja doskonała pamięć czasem może być moją prawdziwą zmorą.

Podroż się wreszcie skończyła.
Wyprowadzili mnie z przyczepy. Widok, który zastałam nie był ani trochę uspokajający.
Pachniało całkiem inaczej, nie było żadnych znajomych koni ani nic.
Był za to mały placyk, otoczony jakąś potworną konstrukcją z ustawionych na krzyż wielkich bali, połączonych grubymi żerdziami i masą gryzących drutów.
Tak malutki i okrągły, że ani gdzieś odbiec ani się schować a na dokładkę przylegający do takiej wielkiej kamiennej jaskini, za której czarnym otworem musiało być coś strasznego!

Nieraz słyszę ja mój Mysz opowiada to znajomym, oglądają zdjęcia, mówią coś, że jak obóz koncentracyjny – cokolwiek to znaczy ale, że straszne.
Owszem – było straszne i to zaraz po strasznej podróży.
Teraz się śmieją jak o tym rozmawiają ale wierzcie mi – wtedy nic do śmiechu tam nie było i na dokładkę byłam sama bo ci co mnie przywieźli, co to kiedyś ich znałam – zaraz odjechali.
Był tam mój Mysz, coś gadał, uspokajał dawał smakołyki ale ja wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to Mój Mysz i na dokładkę wyraźnie czułam, że jest zdenerwowany, jak zresztą wszyscy ludzie co tam byli.
Rozumiecie? Są zdenerwowani znaczy Boją się ...
– znaczy Jest CZEGO się BAĆ!!!


Hary Potter




Właśnie ten otoczony zasiekami placyk, wraz ze wszystkim co odkryłam później stał się od tamtej pory Moim Światem.
Miejscem gdzie czuję się bezpieczna, gdzie dbają o mnie najlepiej jak umieją – że czasem głupio i robiąc mnóstwo błędów – nie przesadzajmy, nie można wymagać nieomylności, przecież są ludźmi.
Za to wiem jedno – na pewno mnie kochają i chcą jedynie dobrze.
Nic w tym zresztą dziwnego, jestem wyjątkowo piękna, mądra i miła  - wszyscy tak mówią więc chyba logiczne, że zasługuję.
No – może czasem któreś z ich znajomych coś tam dogaduje, jak np. taka jedna Weterynarz, że niby jestem rozwydrzona i mam uszy jak muł – nie wiem co to muł ale sama jest muł!
A uszy mam prześliczne, mój Mysz zawsze się nimi zachwyca – zwłaszcza jak je ustawiam poziomo na boki pokazując mu żeby tu został, żeby się mną pozajmował.
Zresztą ja wiem, że ta Weterynarz mnie lubi i tylko tak się przedrzeźnia.
Ja w sumie też ją lubię, chociaż dobrze pamiętam parę głupich pomysłów, co wcale ale to wcale miłe nie były.
Nie raz i nie dwa miałam ochotę wydrzeć na drugi koniec terenu i niech mnie złapie jak taka móndra – ale Myszek mnie trzymał i nie pozwalał, mówił, że to dla mojego dobra.
No niech mu będzie – ufam mu, co nie zmienia faktu, że wtykanie czegoś pod ogon albo kłucie igłą miłe ani trochę nie jest.

Kiedy już samochód z tą straszną przyczepą odjechał i zostali ze mną tylko we troje,  przynieśli trochę siana i marchewek.
Marchewki były oczywiście super ale siano to w sumie nie wiem po co skoro na placyku rosło całkiem sporo i to nawet smacznej trawy.
Część siana zanieśli do tej czarnej jaskini – pewnie COŚ tam nakarmić. Nasłuchiwałam uważnie ale nie słyszałam żeby jadło ani nawet się poruszało
– musiało się zaczaić, pewnie na mnie i na pewno było Strasznie niebezpieczne skoro czaiło się tak bez dźwięku i cały czas i w CIEMNOŚCI - brr!

Mysz wymyślił sobie żebym do niego podeszła i wzięła następną marchewkę z ręki. To było bardzo dziwne – w sumie się go nie bałam, już go jakiś czas temu raz widziałam, jeszcze w poprzednim miejscu ale czułam wyraźnie, że jest cały spięty i    się czegoś boi. 
Fakt, z tego ciemnego otworu jaskini w każdej chwili mogło coś wyskoczyć ale on tam już wchodził z sianem i jakoś nic go nie zjadło, na dokładkę wtedy wcale nie czułam żeby się bał – czego bał się więc teraz?
Idzie do mnie z tą marchewką i się czegoś boi, pewnie jest czego więc boję się i ja. Uszy jakoś tak odruchowo same mi się tulą, rozglądam się niespokojnie, stojąc jak najdalej od tej czarnej jaskini a Myszek się zatrzymuję, wyraźnie boi się czegoś jeszcze bardziej i namawia mnie żebym podeszła po marchewkę.
Marchewka pachnie wspaniale ale nie ma głupich – w jego kierunku a tym samym bliżej jaskini ani myślę zrobić choć kroku!
Sytuacja można by rzec patowa.
W końcu, po dość długim czasie, krok po kroku z przerwami podszedł na tyle blisko, że wyciągając szyję ile tylko mogłam udało się sięgnąć marchewki.
Zadziwiające ale napięcie jakby opadło.
Mysz często powtarza, że rzucie uspokaja.
Może i ma rację ale to ja żułam nie on – a przecież czułam wyraźnie, że też zdecydowanie wyluzował.
Wtedy nic z tej sytuacji nie rozumiałam ale dziś, jak już znam dobrze tych moich ludzi a i sporo usłyszałam o tym co działo się wcześniej – już wiem, choć przyznam, że nie bardzo mieści mi się to w głowie.
Wiecie czego on się wtedy bał?
Nie uwierzycie – MNIE!!!
Małego, drobnego, chudego rocznego źrebaka!
No dobra, może nie zaraz, że małego bo miałam już wtedy długie nogi ale przecież wyglądałam jak wysoki ale kruchutki pajączek.
Okazało się, że oni we trójkę mieszkali wcześniej w jakimś wielkim mieście – to podobno takie straszne miejsce, gdzie psy to chodzą zawsze w kantarkach i na uwiązie, koty przemykają się jedynie po śmietnikach a koni nie ma wcale. Jest za to całe mnóstwo ludzi, którzy żyją tam jakoś jedni na drugich i tak podobno wysoko prawie do nieba.
Zresztą – może to tylko takie bajki do straszenia małych źrebaków bo jak niby jeden na drugim?
Mysz czasem na mnie stanie albo usiądzie – nie mam nic przeciwko zwłaszcza jak w ten sposób sięgnie dla mnie po jabłko w sadzie.
W drugą stronę to jakoś nie działa – chciałam się kiedyś o niego tylko wesprzeć jak czyścił mi przednie kopytko a i tak mnie obleciało, że niby „walę się na niego jak krowa”.
Ale tak czy tak on na mnie, jeden – ale żeby wielu aż do nieba?
I na dokładkę w tym mieście podobno prawie wcale nie ma trawy!
Dobrze, że stamtąd uciekli – to musi być straszne miejsce.
Podobno kiedyś dawno, jak sami byli jeszcze źrebakami a Sebka wcale nie było – Foka jeździła do takiego miejsca, które nazywa stadniną, w którym było dużo różnych koni i tam znała takiego jednego co to go czasem czesała a nawet nieraz ją nosił.
Jednak Focz przyznała się uczciwie, że większość czynności przy tym koniu to robili tam jacyś ludzie a ona nie ma o tym pojęcia.
Myszon z kolei mówił, że też będąc mały jeździł gdzieś na wieś, do jakiejś ciotki i że tam były różne konie, że bardzo mu się podobały ale były wielkie i on się ich strasznie bał.
Podobno nawet próbowali go zapoznać z jakąś wyjątkowo spokojną klaczą, co to lubiła dzieci ale tak się trząsł ze strachu, że nawet ta klacz zaczęła być nerwowa więc sobie odpuścili.
Sebek jak tu do nich trafiłam był jeszcze na tyle mały, że również o koniach wiedział jedynie tyle, że są i że koffane.

No – i tacy to właśnie ludzie, po jednym skoku na głęboką wodę, czyt. przeprowadzce na wieś, na własne gospodarstwo, zrobili zaraz następny – wzięli sobie mnie.
Różni wtajemniczeni znajomi doradzali im całkiem inaczej – z różnych mądrych książek też wynikało co innego.
Wszyscy byli zgodni, że powinni kupić dorosłego, ujeżdżonego konia, najlepiej wałacha.
Nie bardzo wiem co to wałach a już tym bardziej co to ujeżdżanie więc nie będę się wypowiadać – wiem jedno, Mysz uznał, że tak to nic z tego nie będzie.
Stwierdził, że jak koń będzie dorosły to będzie też duży – kucyki go nie interesowały. A jak będzie duży to on będzie się bał i nic z tego nie wyjdzie - a mały, zanim dorośnie to zdąży się przyzwyczaić.
Znajomi tłumaczyli, że ze źrebakiem sobie nie poradzi, że na tym trzeba się znać, że to iż od małego wychowywał się z owczarkami niemieckimi to nic nie znaczy bo koń to co innego.
A jeszcze klacz to całkiem głupio bo niby mają humory i „jak dziś jest dobrze to jutro źle a po jutrze jeszcze gorzej”.
Sami mają gorzej, mundrale!
Pewnie – każdy ma lepsze lub gorsze dni ale przecież koń też człowiek – no nie?! Więc czasem ma prawo.
Zaparł się, postawił na swoim, jestem z nim – co z tego wyszło?

Spokojnie – jesteśmy razem już ponad 10 lat, po trochu opowiem.
Nadmienię jedynie, że podawania „łapy” nauczyłam się wcześniej niż nogi.
Phy – bał się – MNIE!
No ja nie mogę – koń by się uśmiał normalnie.

Ta czarna kamienna jaskinia to ponoć miała być stajnia i że niby ja tam miałam mieszkać.
Oczywiście, że nie dałam się tam wprowadzić ani zwabić żadnymi łakociami.
Nie próbowali siłą i to był pierwszy wielki plus jaki u mnie załapali.
Uznałam, że chociaż obcy to jednak są przyjaźni i może jakoś się dogadamy.
W końcu późną nocą pogasili reflektory i poszli sobie do domu.
Zostawili mnie samą na placyku na noc, że niby może sama wejdę.
To było świństwo, oczywiście, że nie weszłam – a noc była ciemna i pełna strachu.
Następnej też nie weszłam... ani trzeciej.

W ciągu dnia wabili, wołali, wnosili i wynosili stamtąd różne smakołyki. Podchodziłam ostrożnie, coraz bliżej...
W końcu zajrzałam – zaraz uciekłam ale nic za mną nie wypadło, chyba wcale nic się tam nie czaiło.
Ostrożnie wstawiłam przednią nogę za próg ...
- błyskawiczny zwrot na zadzie,
- dobrze, że żadne gamoństwo nie stało na drodze – zwiałam.
Nic mnie nie goniło a te podlece się śmiały – wiem, że ze mnie, wcale ich za to nie lubiłam.
W ogóle nie lubię jak się ze mnie śmieją – i tak, doskonale odróżniam kiedy śmieją się ZE mnie a kiedy DO mnie!
Weszłam cała – wcale nic się tam nie czaiło pewnie już gdzieś poszło.
Czy aby nie wróci?
Nie wejdzie przez te jedyne drzwi i nawet nie będę miała jak uciec?

Ale niczego złego tu nie czuć i Myszon z Sebkiem są w środku.
Śmiesznie się ustawili - Mysz siedzi na takim wysokim murku, za którym jest następne pomieszczenia a Sebek usadowił się w toku - to takie wielkie betonowe coś wzdłuż prawie całej tylnej ściany, do czego nakładli siana.
Ale tylko tam siedzi, nie wyjada.
W sumie mądrze, że tak posiadali bo zostało mi dość miejsca na obrót gdyby trzeba było wiać i nie muszę ich jakby co omijać.
W ścianie nad tokiem są dwie małe dziury, przesłonięte trochę czymś zakurzonym tak, że marnie przez nie widać ale nie wieje nimi a trochę światła jednak wpada.
Jak wchodziłam prosto ze słońca na placyku to było tam całkiem czarno i strasznie ale po pewnym czasie okazuje się, że jednak nieźle widać.
Podobno ich oczy sporo szybciej przystosowują się do zmiany światła niż moje
– skoro tak niby wszystko wiedzą to czemu nie wymyślili żeby powiesić w środku jakąś lampę?
Nie musiała bym trzech nocy spędzić pod gołym niebem.
Są mili – skubię sobie siano, wcale nie jestem głodna ale skoro już leży to sobie poskubię.
Mysz ma taką plastikową szczotkę, rozczesuje moją grzywę – nie szarpie i nie wyrywa tylko przytrzymuje drugą ręką przy nasadzie włosów.
Cały czas się zachwyca jaka ona śliczna – pewnie, że śliczna – to miłe.
Widać, że kusi go aby i ogon rozczesać ale się znowu boi.
Głupi czy co?
Dobra - obrócę się kawałek i mu przysunę.
Ale odskoczył – jak oparzony!
Oj – widzę, że długo mi zajmie go wychować.

Zbierają się do wyjścia – Myszek schował szczotkę, Sebek wygramolił się z toku
– o nie NIE sama tu na pewno nie zostanę!

Poszli do domu, jestem w miarę bezpieczna na placyku, zawsze mogę uciekać choćby w koło.
Wracają – Sebek coś niesie.
Idą do stajni, wołają mnie ze środka.
Oczywiście czułam, że mają w kieszeniach marchewki ale to coś co niósł Sebek nie pachniało jak smakołyk – ciekawe co to było?
Zerknę tam na chwilę – nie można pozwolić żeby marchewki się zmarnowały , jeszcze sami zjedzą. I zobaczę co on tam miał.
Marchewki były oczywiście dla mnie, czułam, że żaden nie ugryzł nawet kawałka Mojej marchewki – no! Tak trzymać.
Zjadłam co moje – Mysz wychodzi!
Ale nie, stanął w progu a Sebek znów gramoli się do toku.
To coś co przyniósł nie pachnie jadalnie ale on usadowił się wygodnie, otworzył to i czyta na głos.
Rozumiecie? To jest KSIĄŻKA! I on mi ją czyta!

To jest książka o takim ludzkim dziecku, co się nazywa Hary Potter – nie powiem żebym wiele z tego pojmowała – jest mnóstwo słów, których nie znam, nigdy nie słyszałam.
Nie jestem głupia ale co to niby są czary albo jakieś latające miotły?
Miotła to wiem, nieraz przy mnie zamiatali i nawet nawrzeszczeli „nie rusz miotły łobuzie!”
Nie ruszałam wcale, chciałam tylko skubnąć, spróbować co to.
Trzonkiem od miotły można też oberwać po grzbiecie, jak się jej za długo próbuje  – ale żeby latająca?
Albo latać na niej? A niby jak?!

Skubię sobie to siano a Sebek monotonnym głosem czyta i czyta.
Mysz sobie poszedł ale jest tak błogo... bezpiecznie... kurcze, chyba przysnęłam bo już się ściemnia.
Wiecie – ta stajnia to nie taki głupi pomysł – odprowadziłam Sebka jak już sobie poszedł ale wróciłam do niej na noc.
Jest chyba fajna – nie wieje, nie pada, jest dość siana, które można skubać przysypiając.
I przecież w każdej chwili mogę z niej wybiec – tylko w sumie po co?

cdn

Ostatnio edytowany przez andrus (2019-12-07 07:32:29)

Offline

 

#2 2019-12-15 08:12:27

andrus

Administrator

Zarejestrowany: 2010-02-13
Punktów :   

Re: Rękopis znaleziony w ... stajni

Harfistka



Harfa to instrument szarpany?
Dlatego, że gra się na nim szarpiąc za struny – podobnie jak na nerwach?

Po paru dniach, jak już doszli do wniosku, że się trochę zadomowiłam, reaguję na wołanie i przychodzę a więc pewnie nie wpadnę w bezrozumną panikę gnając przed siebie i taranując co słabsze przeszkody – zaczęli poszerzać mój świat.

Może i potrwało by to dłużej ale zjadłam całą trawę na tym maleńkim placyku i widzieli wyraźnie jak wielką przykrość sprawia mi gapienie się na bujną i soczystą trawkę zaraz za tymi koszmarnymi zasiekami – której ni jak nie mogę dosięgnąć.
Poszli do lasu i na wycinali mnóstwo grubszych i krótkich kołków oraz cienkich i długich żerdzi.
Okazało się, że mają niemal nieprzebrane zasoby surowca gdyż poprzedni właściciele tego terenu zaniedbywali go od dobrych 30-tu lat i wszystko zarosło krzakami i rachitycznymi drzewkami.
To co rzekomo było wadą i zdecydowanie wpłynęło na cenę całości – tu okazało się zaletą bo w innej sytuacji musieli by kupować drewno a to ponoć sporo kosztuje.
Zresztą ci moi ludzie okazali się dość dziwnymi rolnikami, co jeszcze nieraz da się zauważyć w tej historii.
Na razie starczy powiedzieć, że Myszek poszedł oglądać co urosło na na kawałku pola, które chwilowo - ”dokąd się tu nie ogarnę” - odstąpił pod uprawę sąsiadowi. Wrócił i mówi, że rośnie tam jakieś dziwne zboże – takie trochę podobne do pszenicy a trochę do żyta ale na pewno ani jedno ani drugie.
Hy – on nawet nie wiedział co to pszenżyto bo jak jeździł na wieś jako dzieciak to czegoś takiego jeszcze nie wymyślono – ot fachowiec no nie?!

Pokopali doły, powstawiali te grube kołki tak że wystawały wyżej niż mój brzuch – tak mniej więcej do biodra Myszka a on jak na człowieka jest w miarę wysoki.
Na tych kołkach poprzybijali gwoździami te długie żerdzie, łącząc je ze sobą.
Poniżej żerdzi powkręcali izolatory i zaczęli mocować drut.
Wszystko to trwało koszmarnie długo a ja się już nie mogłam doczekać.
Widać przecież było, że cała ta robota to dla mnie, żebym mogła wreszcie wyjść na tą wspaniałą trawę.
Czekałam cierpliwie i naprawdę długo – ale ileż można.
Widziałam, że już ogrodzone, że ten nowy płot zaczyna się od przegrodzonej pojedynczą żerdzią przerwy w moich zasiekach, robi spore koło z masą trawy w środku i wraca do drugiego końca przeszkadzającej żerdzi.
Mogła bym przecież już jeść a oni niech się tam dalej plączą z tym drutem skoro muszą.
Szczerze? Taka żerdź na wysokości bioder Myszka to nie jest żadna przeszkoda – nie musiałam nawet brać rozbiegu, żeby śmignąć nad nią nie trącając nawet jednym kopytkiem.
Hi hi – taka sztuczka, byłam za płotem a już jestem w środku i sobie zajadam.

Rety jaka afera! Przeskoczy, ucieknie, niedaleko tory i pociąg, poleci gdzieś, nogi połamie...!!!

A niby po co miała bym gdzieś lecieć skoro i trawa i moi ludzie byli już tu?
Rzucili te druty, będą mnie wołać, łapać... dobra, jak to taki problem to wskoczę z powrotem do tych zasieków.
Coś kurcze źle wymierzyłam, pewnie winien stres – zresztą nikt mnie nigdy nie uczył skakania przez przeszkody.
Raz, że przeskakiwanie nie jest normalną dla konia techniką pokonywania przeszkód – koń je zwyczajnie omija.
Skacze dopiero jak nie ma innego wyjścia, np. uciekając.
Dwa, że skaczemy naprawdę sporadycznie a ci tzw. miłośnicy koni, co każą nam to robić wyczynowo i na dokładkę obciążonym jeźdźcem – zwyczajnie robią nam krzywdę.
Ilość urazów, „emerytura” już w młodym wieku – a co ta „emerytura” w praktyce oznacza często?
Wierzcie mi, lepiej nie wiedzieć bo można mieć spore kłopoty ze spokojnym snem.

Ta „miłość” niektórych ludzi do „koffanych qnisiów” jest co najmniej dziwna.

Ok – mnie nikt nie kazał, sama skoczyłam bo... chciałam.
Pierwszy raz wyszło świetnie – drugi?
No cóż – wylądowałam brzuchem równo na żerdzi. Ta pękła z głośnym trzaskiem a ja się naprawdę nieźle wystraszyłam.
Nic mi się oczywiście nie stało bo żerdź nie dość, że cienka to jeszcze sucha ale był trzask, końce jeszcze zaplątały mi się pod nogi a na dokładkę wszyscy moi ludzie się okropnie śmiali – nawet Focz przyszła i też się śmiała.

Nie lubię jak się ze mnie śmieją – barrrdzo nie lubię!!!

Mieli potem trochę obiekcji, że może trzeba wymienić kołki na wyższe, dać jeszcze jedną żerdź – ale mnie już powiem szczerze kariera skokowa przestała pociągać i o ile wcześniej zdarzało mi się stawać przed żerdzią i balansować ciałem warząc ewentualny skok to po tym doznaniu przestałam.
A oni widząc to odpuścili sobie przeróbkę płotu i całe szczęście bo inaczej smakowita wyżerka oddaliła by mi się co najmniej o następny dzień.

Tu wszędzie wkoło jest pełno doradców – sami „specjaliści”  co to hodują konie „z dziada, pradziada”.

Na szczęście moi słuchają, potakują z mądrymi minami a potem szukają potwierdzenia w książkach lub na specjalistycznych forach.
Kłopot w tym, że wśród tych publikujących swoje „dzieła” specjalistów również roi się od … postrzegających inaczej.
Ostatnim więc sitem dla moich opiekunów pozostaje często ich własne, zdroworozsądkowe myślenie.
Pewnie, że też robią błędy ale strach pomyśleć co by się działo gdyby ślepo wierzyli „doradcom”.
Jak próbują zrobić coś głupiego to oczywiście staram się im pokazać i wytłumaczyć, że to nie tak – a oni na szczęście zdając sobie sprawę z ogromu swojej niewiedzy – słuchają, obserwują, najczęściej udaje mam się dogadać.

Doradcy pojawili się natychmiast
- „po co taki zagmatwany ten płot? … wystarczy nabić palików i sam drut rozciągnąć...
- „po co te izolatory, starczy folio okręcić... a jak bydle nie rozumi, że prąd to łańcucha kawałek o kantarek obłożyć, niech reszta wisi i doprowadzić niech dotkni”.

Sam niech se „dotkni” i to nie powiem czym.
I sam jest bydle tak poza tym!

Cały problem z tymi hodowcami „z dziada...” jest taki, że nie dość iż hodują takie konie co mają jak najszybciej i jak najwięcej „mięsa” …
- nie, nie chcę nawet myśleć dlaczego
- to jeszcze cały ich wzajemny kontakt zawiera się w słowach „Wuuun! Na! I stajnia!”.
Przetłumaczyć?

Oglądam nieraz te ich konie przez płot – sporadycznie jakiś ciągnie wóz, czasem biegnie uwiązany na krótko przy traktorze - „do ogiera”. Często łażą po okolicznych pastwiskach, czasem nawet biegają – to najbardziej żenujący widok.
Ziemia się trzęsie, konie galopują!
A przemieszczają się z prędkością zaledwie wolnego kłusika – żenada normalnie.
Wyglądają nawet na całkiem miłe ale nie próbuję się z nimi zapoznawać
– moment i już ich nie ma, i już są następne.
Wieje zgrozą? Noo!

Taki doradca jeden z drugim nie umie sobie chyba zbytnio wyobrazić, że jak ja biegam to prędkości zbliżają się do 50km/h – mam świetny wzrok, znakomity refleks i stosowną zwrotność ale przy tej prędkości, gdzieś za krzakiem albo jak się jakoś pechowo załamie światło mogę zwyczajnie w porę nie zauważyć takiego cienkiego drucika i kłopoty gotowe.

O tym jakimś prądzie, upływie przy bardzo wysokim napięciu przez cienką folię i np. wilgotny po deszczu palik do ziemi coś tam Mysz Sebkowi klarował jak już „doradca” sobie poszedł – ale tego to nie rozumiem a i ludzie jak widać nie wszyscy bo o tym im w jakichś tam szkołach mówią.
Zaś ta poprzeczna żerdź, umieszczona na wysokości wymuszającej ew skok wydaje mnie się dobrym pomysłem bo stanowi wyraźną, widoczną w każdych warunkach /dla mnie nawet w bezksiężycową noc/ optyczną przeszkodę.
I tak jak żyjący dziko koń, widzący pochylone poziomo drzewko wyhamuje i okrąży je – tak i ja skręcę i pobiegnę dalej wzdłuż płotu.
Mówię, że przeszkoda jest jedynie optyczna – mimo że jestem jak to ludzie określają koniem lekkim, faktem pozostaje, że te swoje pół tony ważę i popchnięcie oraz połamanie takiej żerdzi czy nawet słupków nie kosztowałoby mnie żadnego wysiłku. Ale przecież doskonale widzę, zwłaszcza jak wcześniej zwolnię, że trochę niżej jest drut a on przecież gryzie i to mocno!
No właśnie – te upiorne druty.

W niektórych miejscach, tam gdzie z braku warunków nie biegam – Mysz  pozakładał sam drut między słupkami.
Jak np. przed wjazdami do stodoły.
Umyślił to sobie tak, żebym nie mogła się tam włamać pod jego nieobecność a on żeby mógł go sobie odpinać za taką zmyślną rączkę co to go przez nią nie ugryzie. Czasem np. wjeżdża do stodoły traktorkiem odpinając ten drut i kładąc go na ziemi a potem po nim przejeżdża i zaraz szybko zapina za sobą zanim dobiegnę.
Bardzo bym chciała też z nim wejść i popatrzeć co tam będzie robił ale uparł się że mi nie wolno bo ponoć jestem gamoniem i zaraz coś rozwalę albo i sobie krzywdę zrobię.
Wcale nie jestem gamoniem a jak by nie był bałaganiarzem i wszystko by się nie walało pod nogami to przecież mogła bym być razem z nim.
Zaraz krzywdę!
No wiem, troszczy się o mnie, kocham go za to – ale chyba trochę przesadza.
A tam jest tyle ciekawych rzeczy i nawet OWIES!

Ta rączka od drutu jest jakoś bardzo przemyślnie wykońbinowana - ile ja się przy niej nagimnastykowałam – w końcu jakoś trochę mi się język omsknął i ten wredny drut mnie ugryzł – yh, bolało.
Że też komuś się nudzi i wymyśla takie dinksy – to zły człowiek musi być.
A w ogóle to Myszek skądś wie kiedy drut nie gryzie – oni wszyscy wiedzą.
Bo on czasami nie gryzie.
Chociaż … czasem się mylą, bo każde już nieraz zostało ugryzione jak przełaziło pod spodem albo dotknęło ręką.
A jak śmiesznie podskakują a jak się złoszczą.
W sumie to jakaś sprawiedliwość – w końcu po co zakładają te gryzące drut?
Wreszcie znalazłam sposób – dotykam bardzo delikatnie samymi koniuszkami wąsów do drutu – wcześniej uważnie słucham bo jak gryzie to często gdzieś cichutko pstryka.
No więc jak nie pstryka to delikatnie dotykam i wtedy jak się zaczaił to minie trochę dziabnie ale wcale nie bardzo mocno.
Wtedy odskoczę i dłuższy czas nie ruszam.
Ale jak nie dziabnie to już wiem, że teraz nie będzie gryzł i można śmiało sięgnąć dalej za płot, po tą najsmaczniejszą trawę co to była tuż poza zasięgiem.
Albo jak np. Mysz robi coś w stodole a sprawdzę, że drut nie gryzie to biorę go zębami, naciągam i puszczam a on robi wtedy taki „ting”.
Patrzę Myszonowi w oczy i znów robię „ting”.
Próbuję mu wytłumaczyć, że drut nie gryzie i w sumie mogła bym pociągnąć ciutkę mocniej i wreszcie do niego wejść.
Strasznie się wtedy złości, pokrzykuje a ja przecież doskonale wiem, że w środku się śmieje i  jest dumny, że jego jak mawia”córeczka” jest taka zmyślna.

Przezywa mnie wtedy  harfistką – ciekawe co tak dokładnie ma na myśli?

cdn

Offline

 

#3 2020-04-29 11:04:34

andrus

Administrator

Zarejestrowany: 2010-02-13
Punktów :   

Re: Rękopis znaleziony w ... stajni

...

Offline

 

#4 2023-03-04 21:43:49

andrus

Administrator

Zarejestrowany: 2010-02-13
Punktów :   

Re: Rękopis znaleziony w ... stajni

Offline

 

#5 2023-03-27 07:50:20

andrus

Administrator

Zarejestrowany: 2010-02-13
Punktów :   

Re: Rękopis znaleziony w ... stajni

coś nie mam weny

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.gniotki.pun.pl www.narutontsd.pun.pl www.lksdabdabrowa.pun.pl www.aktywnidziennikarze.pun.pl www.agromex.pun.pl